Skip links

Moja Kariera OdNowa Justyna Szawłowska

Redaktor naczelna, ale i pomysłodawczyni jedynej ogólnopolskiej i bezpłatnej gazety dla pracowników korporacji tworzonej przez nich samych. Od lat związana z branżą mediów (m.in. marketing manager Polska Press Grupa, dyrektor marketingu Metrohouse, członek i założyciel stowarzyszenia Lepszy Służewiec oraz Polskiej Izby Nieruchomości). Przede wszystkim jednak uciekinierka z korporacji na Domaniewskiej.

W życiu kieruje się zasadą:

Jeśli masz wszystko pod kontrolą, to znaczy, że jedziesz za wolno. Mario Andretti

Dzień dobry Justyno, bardzo się cieszę, że przyjęłaś zaproszenie do wywiadu. Jesteś dla mnie  inspiracją, jeśli chodzi o „wyrwanie się ze szponów korpo”. I jeszcze na tym swoim doświadczeniu zbudowałaś świetny biznes. Ideą wywiadów „Moja Kariera OdNowa” jest pokazanie prawdziwych historii osób, które odważyły się na zmianę  w swoim zawodowym życiu. Jesteś odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu ?

Dziękuję za zaproszenie. Zmiany mam wrażenie, że są czynnikiem dominującym w moim życiu zarówno na tle prywatnym i zawodowym. Przyzwyczaiłam się już do nich i uzmysłowiłam, że nawet jak początkowo wydają się być zmianami na gorsze, to trzeba z nich korzystać i wycisnąć, ile się da. Dzieją się bowiem zawsze „po coś”.

To zacznijmy od samego początku Twoja przygoda z korporacją zaczęła się zaraz po ukończeniu studiów? Był to świadomy wybór, marzyłaś o karierze w szklanych domach?

Zupełnie nieświadomy. Ja, wieloletnia tancerka, instruktor tańca i w tzw. międzyczasie studiująca kierunek Turystyka i Rekreacja, marząca o pracy pilota wycieczek zagranicznych i własnym biurze podróży, uzależniona od wyjazdów? W życiu nie myślałam o korpo. Jednak na 4 roku studiów mój tata powiedział do mnie pewnego dnia: „Córko tym fikaniem nogami na życie, to ty nie zarobisz”. Jako, że on rozdawał wtedy karty płacąc za studia delikatnie zasugerował, że na 2 ostatnie lata magisterki dobrze bym ze studiów dziennych przeniosła się na wieczorowe i zaczęła pracę na etat.  Argumentował to korzyścią zdobycia doświadczenia, a tym samym zyskania przewagi po uzyskaniu tytułu magistra nad rówieśnikami przy poszukiwaniu pracy.

Tak trafiłam na stanowisko recepcjonistki w Warszawskim Centrum Wystawienniczym EXPO XXI, czyli jakby nie patrzeć do firmy związanej z turystyką i eventami. Porzuciłam nauczanie tańca i z tenisówek wskoczyłam w szpilki i mundurek recepcjonistki (nie był to mój styl kompletnie, dlatego przyjeżdżałam pociągiem z Grodziska Maz do Warszawy nadal ubrana w moje szerokie spodnie i tenisówki, a dopiero w pracy z szafy wyjmowałam mundurek i się przebierałam). Bycie recepcjonistką nie szło mi najlepiej. Wprawdzie wymiatałam, jeśli chodzi o organizację biura (open space na ok 130 osób) i czułam się jak ryba w wodzie robiąc 10 rzeczy na raz, bardzo szybko jednak okazało się, że nie wszyscy pracownicy do stanowiska recepcjonistki podchodzą z należytym szacunkiem. Ja z domu Szawłowska, a kto zna Szawłowskich ten wie, że nam niczego nie wolno kazać, narzucać, no i trzeba traktować po ludzku, a nie z góry. Szybciutko kompanom z pracy, których zachowanie pozostawiało wiele do życzenia pokazywałam, gdzie ich miejsce, co powodowało trochę skarg na mnie. Recepcjonistka to fajny zawód, bo można wiele się nauczyć z każdego obszaru działania firmy.  Ale to równoczesne zagrożenie wykorzystywania recepcji do odwalania za kogoś brudnej roboty. Na to się nie godziłam. Do dziś wspominają mnie tam jako jedyną recepcjonistkę, która odmawiała parzenia kawy z powodu tego, że ekspres za wolno ją robił. Śmiejecie się, ale tak było. Wyobraźcie sobie 130 osób na open space. 6 sal konferencyjnych i codziennie targi, meetingi, konferencje oraz sznury ludzi. Dodam, że ekspresy do kawy 15 lat temu kapsułkowe działały nieco inaczej – znacznie wolniej. W momencie, kiedy robiłam 15 kaw, kurierzy, listonosze, ludzie umówieni na spotkanie tworzyli wręcz korki w korytarzu czekając na to, aż się nimi zajmę. Ponieważ wiedziałam, że nie wyrośnie mi dodatkowa para rąk, wzięłam szefa na dywanik i powiedziałam, że albo zatrudnią drugą recepcjonistkę albo… rezygnujemy z robienia kawy przeze mnie.

Dziś po latach i jak słychać średnio pozytywnym wspomnieniu tamtego okresu wiem, że tata miał nosa i dobry pomysł, aby zacząć zdobywać doświadczenie.  Na recepcji wprawdzie wytrzymałam chyba tylko niecałe 6 miesięcy, za to moje predyspozycje i umiejętności wychwycił tamtejszy dyrektor zarządzający EXPO XXI Mariusz Kania. W kilka tygodni po tym, jak złożyłam wypowiedzenie zadzwonił do mnie, powiedział, że spodobał się jemu mój styl pracy, bo „nie dam sobie w kasze dmuchać”. Poinformował mnie, że właśnie otwiera agencję nieruchomości i chciałby mi zaproponować pracę.

I rozpoczęły się awanse, zdobywanie kolejnych szczebelków w drabinie kariery. Przez 5 lat byłaś szefową działu marketingu Metrohouse. Kobieta w nieruchomościach wtedy jeszcze nie była chyba takim „chlebem powszednim”? Jakie wspomnienia masz z tamtego okresu?

Tak, to było najlepsze, co mnie zawodowo spotkało. Mariusz Kania okazał się bowiem wspaniałym mentorem, który łącznie przez 8 lat pracy w Metrohouse nauczył mnie po prostu wszystkiego. Byliśmy start-upem, liczyliśmy każdą złotówkę, wierzyliśmy w wizję i misję firmy, którą roztaczał Mariusz. Startowaliśmy dosłownie w kilka rąk na pokładzie, zakasając rękawy pracowaliśmy z pełną satysfakcją wiedząc, że budujemy coś wspaniałego i to pod okiem człowieka, któremu ufamy. Praca przez tamte lata rozwinęła mnie niesamowicie. Z racji niewielkich budżetów, każdy robił wszystko.

Byłam i recepcjonistką, pośrednikiem nieruchomości i księgową, kiedy trzeba było przeprowadzałam rozmowy rekrutacyjne z kandydatami, nauczyłam się robić grafikę i zgłębiłam podstawy języka HTML.  Założyłam nawet oddział specjalizujący się w udzielaniu kredytów hipotecznych do dziś funkcjonujący pod nazwą METROFINANCE. To było niedowierzanie, że Mariusz powierza mi – 22 letniej dziewczynie spotkania z dyrektorami banków i negocjowanie dla METROHOUSE warunków umów, zatrudnianie ludzi, aż wreszcie obsługę klientów. Jednak kredyty i cyferki to nie moja bajka. Po 2 latach Mariusz zaprosił mnie do siebie (firma już prężnie działała, liczyła ok 100 pracowników i kilkanaście biur) i powiedział tak: „Justyna wygląda na to, że firma hula … dziękuję ci za te lata pracy. A teraz powiedz, w którym dziale firmy czujesz się najlepiej i chciałabyś pozostać”?

Bez zastanowienia wybrałam dział marketingu, w którym spędziłam kolejne 5 lat życia. Zarządzając zespołem specjalistów, grafików, kreślarzy, fotografów, planując strategie marketingowe dla całej grupy oraz nadzorując wizerunkowo wszystkie biura franczyzowe realizowałam się w pełni. Znałam firmę od podszewki, a przejście przez wiele działów firmy dało mi niesamowitą wiedzę branżową, którą mogłam dalej wykorzystywać. W momencie, kiedy odchodziłam z Metrohouse, firma liczyła ponad 900 pośredników i 50 biur w całej Polsce.

Opowiedz zatem, jak wyglądała zmiana do kolejnej korpo. Kariera nabierała rumieńców,  trafiłaś do gratki.pl i objęłaś funkcję Marketing Manager sekcji nieruchomości. Jakie kompetencje tam wzmocniłaś i co się działo przez kolejne 5 lat? Bo na pewno były nowe wyzwania, mówiąc korpo slangiem czelendże ?

Tak masz rację, właściwie METROHOUSE w momencie mojego odejścia już można było nazwać korporacją, bo pracowało tam wtedy ok 1 000 osób. Jednak ja tego wtedy tak nie widziałam, bo Mariusz Kania nigdy nie dopuścił do kultury korporacyjnej w swojej firmie. Nadal działaliśmy wręcz „rodzinnie” nie uczestnicząc w żadnym wyścigu szczurów.

Co było dalej? Pewnego dnia otrzymałam ofertę pracy od serwisu dom.gratka.pl należącego do Polska Presse dziś Polska Press Grupa, którą to firmę dobrze znałam i podziwiałam. Byli i chyba nadal są potentatem, jeśli chodzi o serwisy ogłoszeniowe w kategorii nieruchomości w Polsce. Jako dyrektor marketingu METROHOUSE byłam przez lata zresztą jednym z większych ich klientów – także znaliśmy dobrze swój potencjał nawzajem. Oferta była konkretna i finansowo, i rozwojowo (ponieważ gołym okiem widać było jak marketing internetowy wymiata inne formy promocji na rynku). W Metrohouse był wtedy nieciekawy czas chwilowej fuzji z pewną agencją nieruchomości z Pomorza, więc też zaczęło się robić niesmacznie, bo na pokładzie znalazł się prócz Mariusza drugi szef.

No i zapadła decyzja – przechodzę! Ruszyłam w wielki świat szklanych biurowców, ASAPÓW i FAKAPÓW i pewnego dnia wraz z tysiącami innych korpoludków wysypałam się z tramwaju na przystanku zwanym Domaniewska. Jako osoba przechodząca do nowego pracodawcy od strony klienta miałam olbrzymią wiedzę, co należy w gratka.pl zrobić, by wykosić konkurencję i być liderem w branży. Jednak szybko się okazało, że w przeciwieństwie do pracy w Metrohouse, która to opierała się na działaniu,  tu w korporacji opiera się na … przygotowaniu prezentacji (bardzo ważne by była na aktualnym szablonie Power Pointa), trylionie spotkań wewnętrznych i analiz. W efekcie tych wszystkich hamujących działań,  zamiast walczyć z konkurencją na zewnątrz firmy i być aktywnym marketerem powoli czułam, jak cała organizacja zabijała we mnie ducha działania i powoduje przystosowanie do trybu „im mniej fikasz i się odzywasz, tym pewniejsza pensja, brak konfliktów z innymi i cieplejsza posada”.

Ja i mój charakter wiedzieliśmy, że to droga donikąd. Byłam zbyt młoda, zbyt pełna pomysłów i do tego bez bata nad głową w postaci kredytu hipotecznego (który dla wielu pracowników był głównym powodem trzymania się ciepłego etatu i umowy o pracę), aby tak wegetować od 9:00 do 17:00 i marnować życie w tej firmie.

Kiedy zaczęła kiełkować myśl o wyrwaniu się z korpo świata. Co się takiego wydarzyło i jak wyglądała ta zmian? Przygotowywałaś się do niej?

Ja pochodzę z przedsiębiorczej rodziny. Ani moi rodzice, ani dziadkowie nie przepracowali  dnia w życiu dla kogoś. Jeszcze pracując w Polska Presse codziennie główkowałam nad pomysłem na własny biznes. Jedyne co wymyśliłam, to pomysł na wykorzystanie dobrych warunków zatrudnienia i zbliżając się do magicznej 30-tski, jak każda kobieta zapragnęłam dziecka.

Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Kolejny rok spędziłam na urlopie macierzyńskim podczas którego miałam olbrzymią presję, że teraz to już musze coś wymyśleć, by do korpo nie wrócić. Niestety w życiu tak jest, że jak się bardzo czegoś chce, to najczęściej to nie wychodzi. Mnie niestety przez rok nie udało się wymyśleć żadnego pomysłu na biznes i grzecznie ze spuszczoną głową wróciłam na Domaniewską. Wróciłam i … i okazało się że w czasie mojej nieobecności odbyła się fuzja Polska Presse i firmy Media Regionalne. Zmieniliśmy biurowiec, pojawiły się nowi pracownicy. Produkty obu grup były podobne więc marketing dom.gratka.pl pod moją nieobecność naturalnie przejął chłopak zajmujący się regio.dom.pl

I tak znalazłam się w niby starej, ale nowej firmie.  Czekałam na postanowienia, co ze mną poczną. Czekałam tak dobre 1,5 miesiąca. Wyobrażacie sobie 1,5 miesiąca jeżdżenia do pracy codziennie i przez 8 godzin patrzenie się w monitor i nie robienie kompletnie niczego?

Tak było, nikt nie wiedział (nawet szefowa, która siedziała naprzeciwko mnie, sama zresztą świeżo po powrocie z macierzyńskiego), co ze mną zrobić. Czym mam się zająć. Po 1,5 miesiąca wymyślili. Zwolnią mnie. Tak, tak wiem, niby nie mogą, niby matka karmiąca na 7/8 etatu – długo by opowiadać, ale wiele z was pewnie już wie, że ta cała ochrona matek po macierzyńskim, to pic na wodę.  Tak dostałam papierek do podpisania, roczną odprawę i wyszłam z biurowca na zawsze.

Wyszłam i już wiedziałam, co zrobię. Ja im pokażę! Co się wydarzyło? Podczas tego 1,5 miesięcznego jeżdżenia na Domaniewską z głową wolną od obowiązków zaczęłam obserwować otoczenie. Okazało się, że Mordor nazwano Mordorem i stało się to w trakcie mojego macierzyńskiego bardzo popularne miejsce. Pracownicy korpo z Domaniewskiej byli „lepsi”, „bardziej dumni” „prestiżowi”. Praca w największym zagłębiu biurowym w Polsce – to było coś.

Zobaczyłam też, że korpoludek to idealny klient dla wielu dóbr i usług. Młody, dobrze zarabiający, ze zdolnością kredytową lubiący wydawać na marki luksusowe, wyjazdy, hotele i gadżety. Jako marketer szybko zobaczyłam mega atrakcyjną grupę docelową dla wielu firm. Jak tu tylko połączyć koproludka, który może coś kupić z firmą, która chce coś sprzedać. Może serwis internetowy? Ale nie, po pracy w dom.gratka.pl byłam Internetem zmęczona. Tego dnia po wyjściu z biurowca olśniło mnie, że ludzie tacy jak ja też są Internetem już zmęczeni i może w drodze do lub z pracy chętnie by do ręki wzięli zwykły papier?. Może pomysłem jest gazeta z kontentem ściśle pod korpoludka? Kontentem unikalnym, którego nie znajdzie nigdzie indziej?

Bingo – mam to! Dziś jestem wdzięczna swojej matce korporacji za taką kolej rzeczy, bo gdybym dalej tam pracowała pomysł na gazetę pewnie bym schowała do szuflady i nigdy by nie ujrzał światła dziennego. W złości na pracodawcę i jego zachowanie postanowiłam utrzeć im nosa i wydać swoją gazetę. Nie zapominajmy, że Polska Press Grupa to Internet, ale też olbrzymie wydawnictwo z tytułami gazet takimi jak: Naszemiasto, Polska The Times, Dziennik Bałtycki i wiele i innych.

A jak wyglądał proces implementacji pomysłu bezpłatnej gazety dla korpoludków. Bo wiele osób wpada na świetne pomysły, ale od idei do biznesu to długa droga. Jak to u Ciebie wyglądało i co poradziłabyś osobom, które mają pomysł, ale brakuje im odwagi do zrobienia pierwszego kroku.

U mnie było łatwo. Jeszcze w Metrohouse wydawałam taką wewnętrzna gazetę z ofertami nieruchomości MEROMAGAZINE. Zatem temat DTP, drukarni, pracy z grafikiem nie był mi obcy. Żeby było śmieszniej, do dziś gazetę KORPO VOICE graficznie składa grafik, którego poznałam 15 lat temu właśnie podczas pracy w Metrohouse. To czego nie wiedziałam, to były kwestie związane z dystrybucją, drukiem rollowym itd. Ale tu pomocnych okazało się kilku przyjaciół z Polska Presse którzy doradzili mi pewne kwestie i wdrożyli w szczegóły. Od początku wiedziałam, że najważniejszy w tej gazecie musi być kontent . To muszą być artykuły, których ludzie nie znajdą w Internecie. Tak narodził się pomysł na „korpodziennikarzy obywatelskich”, czyli zwykłych korpoludków, którzy po godzinach pracy, pod pseudonimami zgodzą się opisywać swoje korpoabsurdy dnia codziennego. Okazało się, że wśród znajomych mam całą masą korpoludków, którzy pisanie artykułów zaczęli traktować, jak wizyty na kozetce po ciężkich i stresujących momentach w pracy. Dziś do gazety felietony tworzą pracownicy korporacji właściwie z całej Polski. Z wiadomych przyczyn zazwyczaj występują pod pseudonimami.

Co bym mogła poradzić tym którzy mają pomysł na biznes, ale brak im odwagi? Wiarę we własne siły, niesłuchanie tych, którzy z góry mówią „to się nie uda”. Mnie na przykład wielu ludzi mówiło, że prasa drukowana już umarła i to poroniony pomysł otwierać gazetę. Tymczasem ja utrzymuję się z niej już 5 lat i nie narzekam J Poleciłabym też przygotowanie się na mega ciężką pracę. Na początku własnych biznesów tych, które nie mają sponsorów ani dotacji unijnych jest tak, że masę rzeczy robi się samemu (do dziś pamiętam jak przebrana za Gandalfa rozdawałam osobiście pierwsze wydanie gazety, bo nawaliła mi osoba od dystrybucji). Dopiero wtedy zaczyna się rozumieć przedsiębiorców z doświadczeniem, którzy mówią często, że praca „na swoim” to praca 24 godziny na dobę. Dziś już wiem, co to znaczy i też przestrzegam wszystkich, którzy myślą, że droga do własnego biznesu usłana jest różami… To ładnie wygląda z boku, ale wewnątrz naprawdę płaci się dużą cenę. To droga, wręcz często powiedziałabym przez piekło! Ja na swoim koncie przyznam mam liczne wpadki jako początkujący przedsiębiorca. Może lepiej powiedzieć w sumie „doświadczania”, które kilka lat temu powodowały bezsenność i chorobę wrzodową żołądka, dziś, jak o nich pomyślę sprawiają, że jestem po prostu lepszym i bardziej uważnym przedsiębiorcą.

Także taka dobra rada dla innych, aby pamiętać, że nad tobą nie ma już żadnego szefa. Jesteś sam odpowiedzialny za swoje decyzje i tzw. „dupochrona” w postaci szefa nad tobą ( jak to w korpo)  po prostu nie ma.

To opowiedz proszę o idei Korpo Voice, nikt nie zrobi tego lepiej niż jej twórca ?

Ideą tej gazety jest łączenie w doli i niedoli, wzlotach i upadkach, awansach i zwolnieniach  pracowników korporacji w całej Polsce. Ludzi młodych, zdolnych, mega inteligentnych wspinających się po kolejnych szczebelkach kariery.  Wspinających się i z czasem niestety zatracających prawdziwe wartości życiowe. Ludzi pędzących w wyścigu szczurów na złamanie karku. Po co? Po lepsze auto, wakacje na Karaibach, markowe ubrania itp. Gazeta jest comiesięcznym apelem, w którym my sami, pracownicy korporacji apelujemy do siebie o zaprzestanie tego wyścigu.

Kopodziennikarze obywatelscy KORPO VOICE opisując swoje korpoabsurdalne doświadczenia zza szklanych szyb biurowców pokazują z przymrużeniem oka otaczającą nas korporzeczywistość. Możemy się z nią zgadzać lub nie, ale na koniec dnia przychodzi po każdym wydaniu gazety taka refleksja, abyśmy się nie zatracali dla naszych matek korporacji. Jako koledzy z pracy nie kopali sami pod sobą dołków, nie prześcigali się w awansach, nie szli po trupach do celu bo … bo najmniej stabilną pracą jest tak naprawdę praca w korporacji co pokazały choćby ostatnie zwolnienia na fali pandemii COVID.

Zapraszam zresztą na nasz FB i stronę www.korpovoice.pl na której znajdziecie wszystkie archiwalne numery gazety oraz bieżące artykuły, które publikujemy pomiędzy wydaniami papierowymi. Marzy mi się, by korpovoice.pl również jako portal był takim serwisem pierwszego wyboru codziennie rano do porannej kawy w biurze wśród pracowników korpo.

Pomysł chwycił, gazeta działa już ponad 5 lat, dwa lata temu powstała też Korpo TV, rozszerzyłaś dystrybucję gazety na duże miasta, nie tylko Warszawę. Często byłaś zapraszana jako ekspertka od korpo do telewizji śniadaniowych. Jak to jest, kiedy widzisz, jak Twój pomysł nabiera takiego rozpędu?

Tak, pomysł chwycił. Kiedy? Wtedy, kiedy ludzie zauważyli, że gazeta jest wiarygodna i tworzona przez takich ludzi, jak oni sami. Moje wydawnictwo to nie wielka korporacja z zagranicznym kapitałem, a ja sama… jedna z nich, pracownica korporacji z Domaniewskiej, która odważyła się dać nogę z korpo i zrobić coś własnego. Zaczęli po prostu mnie wspierać biorąc do ręki gazetę, czytając, zamawiając reklamy.

Jeśli chodzi o rozszerzenie dystrybucji na kolejne miasta, to zastanawiałam się długo, bo nie wiedziałam, czy czasem ten cały „wyścig szczurów” to nie jest wymysł Warszafki. Tu każdy pędzi. Szybko się jednak okazało, że pracownicy korporacji w innych miastach mają dokładnie te same problemy, dylematy i marzenia, co pracownicy w stolicy. Teraz do gazety piszą korpodziennikarze właściwie z całej Polski bez względu na to, czy gazeta jest w ich mieście czy nie.

Temat korporacji i losów korpoludka w pewnym momencie podchwyciły telewizje śniadaniowe i zaczęły mnie zapraszać w roli eksperta i przedstawiciela korpoświata do rozmów na ten temat. Ja za kamerą poczułam się jak ryba w wodzie – uwielbiam gadać.   Po kilku pierwszych wizytach w telewizji po głowie zaczęło mi chodzić nagrywanie własnych produkcji. Niewiele myśląc podczas wakacji w Chorwacji spontanicznie wzięłam telefon, włączyłam kamerę i nagrałam swój monolog na temat spędzania wakacji bez dzieci, bo każdy rodzić tego potrzebuje. Zaapelowałam z chorwackiej plaży, aby nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia, zostawić dzieci czasem u dziadków i raz na jaki czas zrobić coś dla siebie. Chwyciło! Masa wyświetleń, komentarzy. Potem wyciągałam telefon i kręciłam co się da: rozmowę z mamą o tym, jak ani jednego dnia w swoim życiu nie przepracowała na etacie. Czy z ciocią, która po 45 roku życia i zawodu „matka, żona” postanowiła iść na studia i zostać dziennikarką radiową – którą jest de facto do dziś. Robiąc te odcinki nabierałam doświadczenia, obeznania z kamerą, nauczyłam się też montażu. Oglądałam siebie i poprawiałam wiele elementów. Obserwowałam reakcje widzów.  W pewnym momencie byłam gotowa, by wystartować ze sprzedażą KORPO TV jako produktu dla moich klientów. W dobie zainteresowania marketingowców reklamą w social media odcinki KORPO TV okazały się strzałem w dziesiątkę.

Czy były też gorsze momenty? Pytam, bo wielu młodych przedsiębiorców albo poddaje się za szybko, albo z drugiej strony nic nie zmienia w biznesie, twierdząc jak hazardzista, że po takiej inwestycji musi w końcu przyjść jakiś zwrot.

Była, jest i będzie cała masa trudnych momentów. Jak wspominam u mnie pewne burzliwe okresy to … wrrr …ciarki mam. Min. wojna z byłą wspólniczką wręcz wpędziły mnie w depresję i chorobę wrzodową. Do tego w moim przypadku doszły w tym samym czasie problemy na tle prywatnym, czyli rozstanie z ojcem mojego dziecka. W wieku 35 lat z synem pod pachą „wielka/mała” Pani Redaktor Naczelna wróciła do rodzinnego domu i wiedziała, że zaczyna życie od nowa. To było ogromne wyzwanie ogarnąć samą siebie (delikatnie mówiąc będącą wówczas w słabej kondycji), syna i gazetę. Jedno wiedziałam na pewno. Nikt za mnie tego nie zrobi. To nie korpo, tu nie ma pleców w postaci całego teamu, szefa i szefa wszystkich szefów. Tu nie ma właściciela, który przeleje kasę, by załatać dziury w budżecie, tu nie opłaca się iść na L4 jak masz takiego doła, że nie chce ci się rano wstać z łóżka. Tu trzeba poprawić koronę zwyczajnie i działać dalej. Schudłam mocno, miałam nieprzespane noce, w dzień zakładałam maskę i chodziłam po kolejnych klientach z tym samym przyklejonym uśmiechem, wcześniej odstawiając syna do przedszkola. Udało się! Przetrwałam i ja prywatnie jako kobieta, która „dała radę” i gazeta. Dziś to wszystko, to tylko złe wspomnienie, ale i doświadczenie, które jak jedno z wielu zbudowało mnie.

A jak to jest obserwować korpo świat z innej perspektywy, bo wyszłaś z tego świata jakby jedną nogą, ale druga, na oczywiście na innych zasadach, wciąż tam jest ?

Dokładnie, wciąż tak naprawdę utrzymują mnie korporacje. To one są klientami gazety. Jednak rozmawiam z nimi z innej pozycji niżeli pracownik. To oni chcą się reklamować u mnie, to oni mają deal do mnie, to oni przysyłają zapytanie ofertowe.  Ponieważ kontent do gazety piszą korpodziennikarze obywatelscy to mimo, że na co dzień nie uczestniczę już w życiu korpo, czasem czuję się za sprawą ich artykułów, jakbym szła tymi korytarzami. Albo piła kawę w biurowej kuchni. Nadal czuję się jedną z nich. Pewne rzeczy w korpo się nie zmienią nigdy i każdy, kto przepracował swoje w korpo o tym wie.

Ale, aby nie było tak pesymistycznie powiem na pocieszenie, że widzę też „dobrą zmianę” w korporacjach. Zaczynają zauważać, że pracownik to człowiek, zaczynają pytać go o zdanie w wielu kwestiach i ludzko traktować jak partnera, a nie najemnika.

Twoim zdaniem, kiedy pojawia się ten moment chęci zmiany u korpoludków, którego nie wolno przeoczyć. Ja wiem, że to jest bardzo indywidualne, ale chodzi mi o to, że jak zignorujemy pewne objawy, może pojawić się wypalenie zawodowe…

Chęć zmiany pojawia się wśród wielu z nas.  Jedni poczują „to coś” i rzucają się z dnia na własne biznesy, inni latami dojrzewają i często jeszcze pracując na etacie po godzinach pracy rozkręcają własne tematy. U mnie nie było wyjścia. Zostałam bez pracy z dnia na dzień i wiem, że do wyboru miałam szukać nowego etatu lub uruchomić coś swojego. Wybór był prosty.

Co poradziłabyś osobom z korpo, które pragną wyrwać się „na swoje”. Od czego powinny zacząć?

Od wiary we własne umiejętności i pomysły! W gazecie mam od początku rubrykę o nazwie „Uciekinier z korpo” w której robimy wywiady z osobami, takimi jak ja. Historie są różne. Jednym biznesy wyszły, inni z pokorą wrócili na etaty i stracili oszczędności życia topiąc je w biznesach, które nie wypaliły. Polecam zajrzeć na naszą www i poczytać te historie, bo każda jest inna i z każdej warto wyciągnąć jakąś przestrogę/poradę dla siebie

Powoli dopływamy do brzegu, zatem czas na krótkie podsumowanie. Gdybyś miała wymienić trzy lekcje, jakie wyniosłaś ze zmiany w karierze. Jest coś, co zrobiłabyś patrząc z perspektywy czasu inaczej? Taki mini poradnik od uciekinierki z korpo dla przyszłych uciekinierów?

Ja dziś bym zaczęła od wybrania dobrego księgowego, prawnika i przestudiowaniu przepisów prawa patentowego – na tym popełniłam największe w swojej firmie błędy. Poradziłabym też robić wszystko samodzielnie bez wspólników, jeśli takowi nie są naprawdę konieczni i nie wznoszą wartości dodanej do firmy lub finansowania, a jedynie upośledzają pracę i decyzyjność. Na koniec, zalecam jak najszybsze zatrudnianie pracowników, delegowanie obowiązków – ja za długo miałam syndrom Zosi Samosi i żyłam w przekonaniu, że nie nikt inny, jak tylko ja sama zrobię wszystko najlepiej, najdokładniej. KORPO VOICE to było moje pierwsze dziecko, na które się dmucha i chucha przy kolejnych biznesach będzie już inaczej.

A o czym teraz marzy Justyna?

O zwolnieniu obrotów – trochę zatraciłam się w KORPO VOICE. Zatraciłam, bo zakochałam. Praca nad gazetą sprawia mi olbrzymią frajdę. Media są „sexy” tu się dzieją fajne rzeczy, tu się fajne rzeczy kreuje. Media mają władzę i coś w tym powiedzeniu jest. Jednak zaczyna mi być mało. Dojrzewam do uruchomienia może mniej spektakularnego biznesu, ale za to działającego na zupełnie innym, wyższym poziomie dochodów oraz niższym poziomie zaangażowania i czasu pracy, w porównaniu do obecnego. Nie jest już tajemnicą, że chodzi tu o powrót do branży nieruchomości, ale już nie jako marketingowiec, a inwestor. Także trzymajcie kciuki. Od razu wspomnę, że nie jest to jednoznaczne z odpuszczeniem gazety.

Tego Ci życzę i jeszcze dużo, dużo więcej ? Bardzo dziękuję za wywiad! Było mi niezmiernie miło Ciebie gościć w progach Kariery OdNowa.

Dziękuję ślicznie. Fajnie jest sobie raz na jakiś czas podsumować ostatnie 10 lat życia i spojrzeć na kolejne przyszłe 10.

Zostaw komentarz